18 lipca 2016

Kiedy mniej znaczy więcej, wakacyjne niezbędniki
































Po raz kolejny chcę dziś podzielić się z Wami moimi sprawdzonymi kosmetykami, które jestem pewna, że sprawdziłyby się u wielu z Was. Ostatnio w mojej łazience jest constant, praktycznie nie przybywa nowych kosmetyków, te, które powoli dobijają dna, owszem, zostaną niedługo uzupełnione, ale minimalizm, który nastał w mojej pielęgnacji i makijażu bardzo mi się podoba. Dlaczego? Mam wrażenie, że im mniej kosmetyków w lecie stosuję, tym lepiej ma się i wygląda moja skóra. Dlatego jestem zadowolona z tego stanu rzeczy i tym chciałabym też zarazić Was! Postawcie na kilka, ale naprawdę dobrych kosmetyków, a Wasza cera, włosy i ciało Wam za to podziękują!

W te wakacje wieczory wolę spędzić w ogrodzie, z bliskimi mi osobami, delektując się zachodzącym słońcem i ciepłym jeszcze powietrzem, niż spędzać ten czas w łazience nakładając na siebie kolejne maseczki czy peelingi, a ranki to szybkie, odświeżające prysznice i lekki makijaż, aby najprędzej jak się da skorzystać w pełni z nowego, letniego dnia, więc te kosmetyki, o których dziś Wam napiszę, spełniają się w moim planie po prostu prima sort! 

Mydełko w kostce z 7% masłem shea firmy L'occitane przeznaczone jest do mycia twarzy. Jest ultradelikatne, cudownie pachnie, nie przesusza i nie podrażnia cery, a przy tym jest mega wydajne. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby umyć nim też całe ciało. Gęsta, puszysta piana otula cudownym aromatem skórę, nie powoduje jej ściągnięcia, a na twarzy mimo to, iż pozostawia cerę czystą, aż skrzypi, to obiecuję Wam, że nawet sucha cera nie ucierpi z tego powodu. Zmyje makijaż, umyje całe ciało, nawet Twojego maluszka czy osób z AZS. Dla mnie cudowny wynalazek, ogromnie od kilku lat Wam je polecam. 
Choć duet z firmy Less is More dobija już dna i za chwilę puste butelki powędrują do kosza, to mam zamiar wracać do tych produktów jeszcze nie raz. Szampon i odżywka składają się z kilku dosłownie organicznych składników, ale myją włosy i regenerują je po prostu wspaniale. Seria z wyciągiem z lipy, przeznaczona jest do włosów suchych, uwrażliwionych, farbowanych. Bałam się, że obciąży moje cienkie kosmetyki, ale działa wręcz przeciwnie. Szampon genialnie odbija je u nasady, sprawia, że włosy są puszyste, lekkie i sypkie, a odżywka pięknie je wygładza i sprawia, że odzyskują naturalny blask. W tym przypadku można śmiało powiedzieć: less is more!
Po prysznicu często szkoda mi czasu na balsam, ale nigdy nie odpuszczam nawilżania mojego ciała, bo z natury jest naprawdę mocno przesuszone. By zaoszczędzić więc czas, na jeszcze mokrą skórę nakładam olejek Nuxe. Od kilku lat jest dla mnie po prostu numerem jeden, niezawodny. Osuszam skórę ręcznikiem i mogę się ubierać. Skóra jest gładka, elastyczna, nawilżona i otulona najwspanialszym zapachem na świecie! Cudo. Możecie używać go także na włosy czy twarz, skłąda się z kilku, naturalnych olejów, więc nie zrobi krzywdy nikomu.
W ostatnim czasie mogę pozwolić sobie na omijanie kremu do twarzy na dzień. Wszystko to za sprawą kremu BBB z firmy Pat&Rub, który prócz tego, że delikatnie koryguje i wyrównuje cerę, to dodatkowo, dzięki unikalnemu i w pełni naturalnemu składowi, fantastycznie pielęgnuje też skórę, nawet moją suchą. Nawet po wieczornym demakijażu, skóra jest nawilżona, nie ma uczucia ściągnięcia. Dla mnie bajka!
Jeżeli szukacie pasty do zębów, która także swoim składem zachęci do tego, aby sięgać po nią często, a Wasze zęby zostaną przy tym delikatnie wybielone, to sprawdźcie pasty Marvis. Zimą stosuję najczęściej wersję z cynamonem lub lukrecją, ale latem wybieram tą oryginalną, z chłodzącą miętą. Pasta jest mega wydajna, cudownie odświeża oddech, a zęby po kilku tygodniach są o jeden ton jaśniejsze! 
Na koniec coś na usta i tu ostatnio rządzi u mnie olejek do ust Clarins. Wersja miodowa pachnie najprawdziwszym miodem, pięknie nabłyszcza usta tworząc na nich mokrą taflę, a do tego przyjemnie pielęgnuje usta i sprawia, że są miękkie i nawilżone przez dłuższy czas. Precyzyjny aplikator pozwala na nałożenie produktu bez użycia lusterka, co zdecydowanie ułatwia sprawę w terenie. Czego chcieć więcej?

Każdy z tych kosmetyków Wam gorąco polecam! Dajcie znać, jakie są Wasze sprawdzone letnie hity oraz, czy któryś z moich typów Was zainteresował!

5 lipca 2016

Fridge by yDe 4.1 coffee eye
































Przychodzę dziś do Was z recenzją bardzo dla mnie specjalną, bo chciałabym Wam napisać o kosmetyku, który naprawdę u mnie działa i który zmienił całkowicie moje podejście do kremu pod oczy. Ze wspomnianymi mam burzliwe przygody, bo wiecie na pewno, że naprawdę nie każdy kosmetyk działa, mimo obietnic producenta. Nie każdy drogi kosmetyk obiecujący cuda je u Was spełni, nie każdy najtańszy będzie zły, ale próbując już trochę tych kosmetyków mogę zdecydowanie powiedzieć- nie każdy przynosi rezultaty, jakich oczekujemy. Tymbardziej cieszę się, gdy znajdę perełkę i mogę korzystać z jej wspaniałych właściwości ,no i oczywiście polecić ją Wam. 

Marka Fridge by yDe to nasza rodzima, polska firma. Jako jedyna na świecie produkuje kosmetyki świeże. Co to oznacza?  Są przecież kosmetyki naturalne, organiczne, eko i bio. Jednak Fridge poszedł o krok dalej i w swoich kosmetykach nie używa żadnych konserwantów, substancji syntetycznych i alkoholu. W praktyce oznacza to, że w każdym kosmetyku Fridge, znajdziecie minimum siedem substancji o potężnej wartości biologicznej, które skóra idealnie wchłania. Producent obiecuje, że stosując jego kosmetyki, nasza skóra będzie po prostu oddychać. Coś w tym jest, bo jak już mogliście poczytać u mnie na blogu, ich lekki podkład FF sprawdził się u mnie doskonale, a skóra dosłownie nie odczuła tego, że trwał na buzi cały dzień. Kosmetyki Fridge są tak świeże, stworzone z naturalnych składników, że ich ważność to tylko 2,5 miesiąca, a przechowywać możemy je tylko w lodówce, aby zachowały swoje cenne właściwości. Wszystkie składniki użyte do produkcji kosmetyków marki pochodzą z upraw ekologicznych, ogromna plantacja znajduje się w Starzyńskim Dworze, gdzie mieszka sama założycielka firmy. Nie są to tanie kosmetyki, ale cena ich ma podłoże tego, że pozyskiwanie składników oraz ceny olejków eterycznych stosowanych przy produkcji kremów są bardzo drogie. Na każdym opakowaniu kremu znajdziemy informację o tym, kto przygotował i spakował nasz kosmetyk (każdy jest pakowany ręcznie, co tworzy go unikatowym), oraz datę produkcji kosmetyku. Od tej daty liczymy 2,5 miesiąca, podczas których stosujemy produkt. 
Mój słoiczek kremu 4.1 zapakowany został w marcu. Skończyłam stosować go pod koniec maja. Mimo to, iż zrobiłam zdjęcia wcześniej, aby pokazać Wam kolor i konsystencje kremu, to obecnie słoiczek jest już pusty. Po tym okresie stosowania jestem pewna, że moja recenzja będzie dla Was rzetelna i pomocna. 

W malutkim, czarnym słoiczku ze szkła otrzymujemy 14 gramów produktu. Uwierzcie mi, że musicie stosować go codziennie, dwa razy dziennie, aby w te 2,5 miesiąca zużyć krem. Jest po prostu przewydajny! Jeśli nie będziecie systematycznie go nakładać, na pewno produkt się zmarnuje. Pierwsze co uderzyło mnie po odkręceniu słoiczka, to zapach. Idealny, jak poranna kawa z mlekiem, świeży zapach kawy połączonej ze słodką nutą, dla mnie ideał bo fanką kawy jestem wielką:) Zapach krem zawdzięcza ekstraktowi z kawy, ale w składzie znajdziemy całe bogactwo cennych składników, między innymi olej migdałowy, masło kakaowe, ekstrakt z pestek grejfruta, ekstrakt z liści zielonej herbaty, oraz ekstrakt z bluszczu. Wysoka zawartość ekstraktu z kawy i naturalnie pochodząca kofeina mają zadbać o redukcję opuchnięć, natomiast cenne oleje i wyciągi dbają o silną regenerację i nawilżenie cienkiej skóry wokół oczu. Efekty zauważyłam już po pierwszym użyciu, bo moja skóra, która z natury jest sucha, więc w okolicach oczu potrzebuje dodatkowego wzmocnienia, była tak gładka i nawilżona, że sama byłam zdziwiona, iż po jednej aplikacji jest to możliwe. Dalej było tylko lepiej. Po kilkunastu dniach moje często zdarzające się opuchnięcia pod oczami zostały zredukowane, a skóra wokół oczu była świetnie nawilżona, gładka, elastyczna, zregenerowana, cienkie linie zniknęły, a drobne zmarszczki były subtelnie tylko widoczne. Do tego sama aplikacja, dzięki temu, że krem trzymamy w lodówce, zwłaszcza rano działała praktycznie jak espresso, tak chłodny żel krem nałożony na skórę, budzi genialnie i odświeża zaspaną po nocy twarz. Wieczorem przyjemnie ściąga z buzi zmęczenie i pozwala zregenerować się skórze podczas spania. Jestem pod ogromnym wrażeniem działania tego kosmetyku, a także tego, że skład jest naprawdę idealnie skomponowany. 

Słoiczek dostałam w prezencie od firmy Fridge, ale zachwycił mnie na tyle, że planuję zakup kolejnego opakowania. Czy warto inwestować w te kosmetyki, które przyznać muszę, nie są na pewno tanie? Odpowiedzieć musicie sobie na to pytanie sami, jednak jeśli chodzi o krem 4.1 jestem pewna, że zakup się opłaci i będziecie zachwyceni. Ja go bardzo polecam.

Znacie kosmetyki Fridge? Co myślicie o takiej świeżej koncepcji produktów? 

1 lipca 2016

Ulubieńcy czerwca































Wpisałam tytuł posta i na chwilę zamarłam..cholera, już skończył się czerwiec? No tak! Potwierdziłam datę spoglądając w dolny róg komputera, jak nic dziś mamy pierwszy dzień lipca. I pytam kiedy to zleciało?? Czy to tylko mi tak ten czas ucieka przez palce? Ale nie chcę dłużej się nad tym rozwodzić..w końcu są wakacje i z tego chcę się cieszyć. Zdjęcia do ulubieńców mam gotowe od kilku już dni, ale post nie pojawił się wcześniej, gdyż z Zoją bezwstydnie wakacjujemy i byczymy się na całego. Ot, takie po prostu moje wytłumaczenie, z którym jest mi dobrze, bo w końcu leżenie na trawie na słońcu, kąpiele w jeziorze i spacery po pomoście z lodami są czymś bezcennym! Miałam w planie publikację tego wpisu wczoraj, ale ze względu na Euro nie było nawet sensu , bo myślę, że i tak nikt by tu nie zajrzał, w końcu wczoraj każdy siedział zaciskając kciuki przed telewizorem (swoją drogą, ale daliśmy czadu, co?!). Więc jestem dziś i mam nadzieję, że Wy jesteście ze mną :)

Kilku ulubieńców, za to każdy rewelacyjny. Jeżeli cokolwiek z dzisiejszego wpisu Was zainteresuje, łapcie okazję i kupujcie, jest moc!

PIELĘGNACJA

Resibo olejek do demakijażu okazał się strzałem w dziesiątkę i u mnie. Każda osoba, która mi go polecała, miała rację, jest naprawdę świetny. W stu procentach naturalny kosmetyk, produkowany w Polsce, za to na wstępie ma ogromny plus i kredyt zaufania. Cudowny zapach, fajne opakowanie i przyjemna konsystencja, to kolejne plusy. Dalej jest tylko lepiej. Doskonale usuwa makijaż, nie zapycha i nie obciąża skóry, zresztą polecany jest do każdego jej typu, nawet tego ze skłonnością do przetłuszczania, najbardziej wrażliwej i skłonnej do podrażnień. Na mojej suchej spisuje się fantastycznie. Z załączoną do olejku ściereczką, co wieczór pomaga mi usunąć makijaż po całym dniu, rozpuszczając go delikatnie, pozostawiając skórę, miękką, gładką, nawilżoną, ale bez żadnej tłustej warstwy, no i przede wszystkim czystą. Ogromnym plusem jest też cena, która w przeciwieństwie do wielu polskich firm produkujących kosmetyki naturalne, wcale nie jest wygórowana, a wydajność jest tu ogromna. Polecam każdemu, myślę, że podobnie jak ja, nie zawiedziecie się. 

Dove i ich mydło w kostce to taki klasyk, który dosłownie zawsze mam w łazience w zapasie, bo nawet, gdy używam jakiegoś innego mydła, to po prostu Dove musi być w szafce, czekając na swoją kolej. I w ostatnich dniach, gdy brałam prysznic, naszła mnie myśl ( uwaga, z cyklu złote myśli), że od lat to mydło jest przeze mnie kupowane i używane, a na blogu chyba jeszcze nigdy się nie pokazało! Zatem dziś to zmieniam i informuję, że klasyczna kostka Dove, bo o niej mowa (inne wersje zupełnie u mnie odpadają, choć firma ma ich spory wybór), jest u mnie numerem jeden. Kremowe, doskonale się pieni, cudownie pachnie, delikatnie oczyszcza skórę całego ciała, a nawet delikatną i wrażliwą skórę twarzy, nie naruszając jej warstwy hydrolipidowej, nie przesuszając ciała i nie pozostawiając uczucia ściągnięcia. Doprawdy, genialne mydło, zdecydowanie ulubione i to już tyle lat. 

Aesop Resurrection Rinse-Free Hand Wash to kolejny kosmetyk, który już wtóry rok z rzędu jest u mnie w użyciu, a tu nigdy się nie pojawił. Może to dlatego, że jest dla mnie tak banalny i prozaiczny, jak paczka chusteczek higienicznych, zawsze w torebce, po prostu jest. Ale zwłaszcza w wakacje schodzi u mnie hurtowo, a już tymbardziej przy małym dziecku. Czym różni się od innych tego typu kosmetyków? Przede wszystkim zapachem i tym, że absolutnie nie wysusza skóry, mimo alkoholu. Dezynfekuje ręce gdziekolwiek jesteśmy, a nie mamy dostępu do wody i mydła, aby ręce umyć. Malutka buteleczka żelu mieści się w każdej torebce, więc możemy mieć go zawsze przy sobie. Wystarczy wmasować niewielką ilość kosmetyku w dłonie, poczekać aż wyschnie (trwa to kilka sekund) i możemy zjeść obiad w restauracji, lody w wafelku, czy podać dziecku posiłek. Jeżeli stronicie od tego typu produktów, że względu na silny zapach alkoholu, czy podatność dłoni na wysuszenie po ich użyciu, sprawdźcie Aesop, nie będziecie chcieli się z nim rozstać.

MAKIJAŻ

Clinique i kolekcja pomadek Color Pop całkowicie zawładnęła moimi ustami, absolutnie uwielbiam te szminki i mimo kilku kolorów, które już posaidam, ciągle mam ochotę na więcej. Poppy Pop to piękna, makowa owszem czerwień, która mam wrażenie, że będzie pasowała każdemu, bez względu na tonację skóry. Kremowa, na ustach lekka jak piórko, nie przesusza ust, nie wychodzi poza kontur i jest naprawdę trwała. Wolę nosić ten kolor w wakacje, do opalonej skóry, dlatego to właśnie w lecie gości u mnie najczęściej. Podbija cerę nawet bez makijażu, sprawia, że twarz jest wypoczęta, dostaje energii i przede wszystkim dodaje optymizmu. A przecież wakacje od tego są, aby szaleć z kolorem, dlatego jeśli jeszcze nie znacie tej czerwieni i pomadek Clinique, polecam, nadróbcie to!

Clarins od lat wiedzie u mnie prym jeśli chodzi o balsamy do ust i błyszczyki i już myślałam, że niczym tak bajecznym jak Lip Perfector mnie nie zaskoczy, ale jego olejek do ust Instant Light Lip Comfort Oil sprawił, że mam ochotę sięgać po niego codziennie, nawet gdy jestem po prostu w domu, w dresie i czytam książkę. Posiadam dwie jego wersje, miodową czyli honey numer 01, oraz raspberry 02, o której dziś wspominam. Owszem, wersja miodowa jest także świetna, ale to właśnie ta malinowa bije wszystko na głowę. Nie klei się na ustach, daje poczucie komfortu, nawilżenia, pięknie je nabłyszcza i pozostawia bardzo subtelną poświatę koloru, no po prostu fenomenalny! Do tego pachnie jak malinowa mamba, a jego sprytny i wygodny aplikator pozwala na nałożenie produktu bez użycia lusterka. Ostrzegam-uzależnia! 

Zoeva i pędzel do różu numer 127 powoli zastępuje u mnie wysłużony już pędzel z Sephory (choć na pewno do niego wrócę, bo jest moim ulubieńcem). Te pędzle wielu osobom są już znane, to na pewno, ale dla tych, którzy jeszcze nie mieli okazji ich poznać, podpowiem, że są to naprawdę dobre jakościowo pędzle, pięknie wykonane, z dobrego włosia, które posłuży nam długie lata. Idealny kształt pomaga przy odpowiedniej aplikacji różu, ładnie rozciera kosmetyk czy to pudrowy czy w kremie, jest wygodny i prosty w pielęgnacji. Także jeżeli szukacie dobrego pędzla do różu, polecam właśnie ten. 

I to już wszystkie ulubione kosmetyki czerwca! Dajcie znać w komentarzach, czy znacie je, czy coś wpadło Wam w oko, oraz jakie kosmetyki w ubiegłym miesiącu były u Was na tapecie!


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...